Opublikowano Dodaj komentarz

#jestemZiemią #przyrodatoja

Czy my musimy „ratować” przyrodę i mamę Ziemię?

Nie wiem jak Wy, ale ja mam dość dramatu, który chyba bywa uzależnieniem. W dramacie tym występują trzy postacie i każda z nich ma określoną rolę do odegrania. Jedna ma najgorzej, jest biedna, uciskana, druga jest uciskaczem, przemocowcem, „tym złym”, a trzecia ratuje tą pierwszą, jest bohaterem, MUSI coś zrobić.

bażyny

Co zamiast dramatu?

A zamiast grać, można żyć, słuchać, szanować, kochać. Popatrzcie na życie, odmienności i podobieństwa, popatrzcie, porównujcie, nie porównujcie, zachwycajcie się i zadziwiajcie.

Zmiana świata od kuchni

Gdy myślę o tym, jak chciałabym zmieniać Świat, to chyba od kuchni (wspominałam?). Robiąc w swojej głowie małe zmiany, przemeblowania, czarodziejskie buteleczki z kolorami, a w życiu miejsce na niezwykłe relacje.

gałązka i ręka

Relacje – nie tylko z ludźmi

Każdy z nas ma osobiste, wyjątkowe ze światem nas otaczającym, z ludźmi, zwierzętami, roślinami. Możemy pójść dalej i przypomnieć sobie niezwykłe emocje i uczucia, jakie towarzyszą nam w spotkaniu z MIEJSCAMI, skałami, górami. Jesteśmy cali calutcy zanurzeni w świecie pełnym drzew, grzybów, storczyków, mchów, błota, krzewinek… Miasta, które budują ludzie, wyrastają w konkretnym środowisku, które się zmienia, tak jak my. Tak jak cała Ziemia.

Drobne, wielkie sprawy

Ciekawią mnie osobiste relacje ludzi z przyrodą. Mamy je, ale nie przywykliśmy patrzeć na nie z zachwytem, dbać o nie, używać wielkich słów, mówiąc o nich. Tymczasem przyszły czasy na wielkie słowa w sprawie naszych międzyludzkich i międzygatunkowych relacji. Zgadzacie się?

brzoza

Chciałabym poznać Wasze historie, o psach, kwiatach łąkowych, ogrodowych, o górach, pustyniach, mleczach na chodniku.

Podziel się zdjęciem, historią!

Podzielicie się historią? #jestemZiemią #przyrodatoja Chciałabym Wasze zdjęcia i historie publikować tutaj, na Facebooku, na Instagramie.

A dzisiaj ode mnie:

historia o zmęczeniu, przemijaniu, starości –

– o moim miejscu w przyrodzie wczoraj między 18:30 a 23:00.

odpoczynek

Dzień mija. Powoli… jak to się dzieje? A ja idę, pędzę, biegnę, na szczyt Geitefjellet, żeby zobaczyć krajobraz umalowany ciepłym światłem zachodu Słońca. Wiem, że Słońce wkrótce zajdzie, nie muszę mieć zegarka, nikogo o to nie pytam, po prostu Wiem. Ty też, prawda? 🙂 Biegnę i jestem pełna życia, energii, wysilam się, pocę. Na szczycie jestem zmęczona, ale szczęśliwa, piję wodę, a ciepły wiatr suszy moją wilgotną skórę. Jak to się dzieje, że Ziemia tak się teraz kręci, że jestem co chwila w innym miejscu wobec tej Wielkiej Pomarańczowej Kuli.

Bymarka Trondheim
zachód słońca

Wracając idę wolniej, widzę dużo pięknych szczegółów, zmarszczek, głębokich bruzd i delikatnej, zwiotczałej skóry.

skała
grzyb

Mylę drogę i idę nieznaną mi ciemną ścieżką wśród świerków. Mijam zwalone drzewa, gnijące grzyby i biegnących pod górę 60-latków, z mokrymi od potu koszulkami. Czasami miga mi widok miasta, pięknego miasta z niską zabudową, które rozłożyło się kiedyś wzdłuż rzeki i było punktem startowym dla niesamowitych wypraw za morze.

Trondheim
Trondheim

Zrobiło się ciemno, a ja nie wiem, którą drogą iść. Wiem, że dzisiaj jest pełnia i to dodaje mi otuchy. Parę razy wybieram złą ścieżkę, ale dzięki dźwiękowi miasta, orientuję się, gdzie jestem. Gdy docieram do auta jestem bardzo zmęczonym człowiekiem, który marzy o ciepłej herbacie.

rosiczka
Trondheimsfjorden
martwe drzewo

Spotkałam w tej drodze samo piękno, zmęczenie, przemijanie, starość, mrok, światło, strach i poczucie bezpieczeństwa.

A Wy kogo/co spotykacie?

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Jeśli masz ochotę na weekend wśród pięknej północnej przyrody to zapraszam Ciebie tu Weekend Wiedźm Północy

Opublikowano Dodaj komentarz

W krainie olbrzymów, w krainie lęków

Jak do niej wjechać, czy można w niej zamieszkać?

Podróż do Lofotów postanowiłam zmienić na góry Jotunheimen – Krainę Olbrzymów. W mojej głowie było to coś ekscytującego, przestrzennego, podobnego do Finnmarksviddy (przestrzeni w Finnmarku, najpółnocniejszej Norwegii – a tam jest część mojego serce forever).

Troszku pięknie, troszku straszno

U podnóży Jotunheimen zrozumiałam, że będzie grubo. Jeszcze nie wjechaliśmy wysoko, a już piździło PRAWIE jak w Gdańsku codziennie (pozdrawiam moje miasto :)), przy czym temperatura była znacznie, oj znacznie niższa. Dodatkowo piździenie niosło ze sobą mini mikro kropelki deszczu, nie-deszczu. Przyznać trzeba, że było pięknie. Przerażająco pięknie! Rozsądek, dobry stary druch, już dawno bił na alarm, że cooo, my chcemy się TU albo nawet DALEJ rozbić? Że lepiej nie będzie.

Ale jedziemy tam. Nie ma odwrotu. Słynna norweska droga 55 woła.

Powoli…

Drogi w Norwegii to osobny temat. Szczęściarzu, jak rozpędzisz się do 80 to znaczy, że pewnie ciśniesz gdzieś niedaleko Oslo, ale Norwegia nie jest niedaleko Oslo. Cała Norwegia jest bardzo daleko od Oslo. Norwegia to ograniczenie do 60. To wąskie drogi nad urwiskami, tunele, promy. Norwegia jest tak pięknym krajem, że mnie nie znudzi się chyba nigdy. Tu jeździ się wolno, tu się żyje wolno. Tu w ogóle jest dużo wolności, o ile żyjesz według wypracowanych zasad społecznej solidarności. Tu możesz korzystać z przyrody. Tu się nie grodzisz, jeśli masz kawałek pola, jeziora, lasu. Bo prawo innych do przyrody jest ponad twoim prawem własności. Możesz doświadczać w spokoju swoich lęków, vær så god (proszę bardzo), droga do krainy olbrzymów stoi dla ciebie otworem.

Lipiec w Jotunheimen

Na drodze 55 czekać nas mają przepiękne widoki, ale już wiemy, że nie tylko. Wjeżdżamy w jakiś hardkor chyba, olbrzymy mają zakrapianą imprezę, wszędzie opary ich zimnego oddechu, a w tym wszystkim my – zmęczeni (ten stan skleił się z „wakacje z dziećmi pod namiotem”). Jakaś śmieszna naiwność, pewnie zmęczenie, każe nam szukać miejsca na rozbicie namiotu. Śmiejemy się z tego. Generalnie nasze zachowanie jest niespójne ze wszystkim, co czujemy, widzimy i co nam opowiadają ciała. Zresztą. Dawno przestały opowiadać, tylko krzyczą. A my jedziemy…

No to fajnie. Jest środek lipca, a nasz syn pyta, czy jesteśmy na Antarktydzie. Czterometrowe zwały śniegu chowają drogę 55 między sobą, kry lodowe dryfują po jeziorach. Wielkie głazy, porozrzucane w zabawie przez olbrzymy. Wieje, leje, mgli. A ja widzę w wyobraźni nas rozbijających namiot i bez namysłu szukam w internecie campingu przy fiordzie. Bo z drogi 55 się zjeżdża. Mocno w dół, do Skjolden.

W pewnym momencie na przystanku idziemy na małe wzniesienie (małe wzniesienie w takich górach jest bardzo wysoko). Jesteśmy ponad chmurami, obserwujemy ich wędrówkę, widzimy, że wkrótce będziemy nawet w środku chmury! Oooo, ekscytujące.

Jak się domyślacie, ta chmura oznaczała 0 widoczności.

Raz w chmurze, raz pod chmurą

Zjazd do Skjolden to ostra droga w dół, zakręcona jak agrafka, 3/4 ekipy cierpi na chorobę lokomocyjną. Na tym zjeździe chmury, które wędrowały po Jotunheimen skraplają się w ulewę, na tym zjeździe jesteśmy wyczerpani.

Dobrze, że jest wodospad

Docieramy do campingu najpiękniejszego na świecie, położonego u podnóży najwyższych w Norwegii gór. To oznacza rzeki, huczące wodospady, zarośnięte trawniki i domki oraz deszcz.

Mój zachwyt jest totalny, przede wszystkim dlatego, że z namiotu mamy widok na ogromy huczący wodospad.

Dodatkowo:

  • dzieci się drą
  • drą się strasznie, wszędzie o wszystko
  • ja syczę na dzieci
  • pada deszcz
  • tną komary
  • prysznic kosztuje 10 koron za 5 minut, a my nie mamy monet
  • dzieci nie chcą zasnąć przed 22 (podczas tych relaksujących wakacji, mają zawsze długą drzemkę w aucie)
  • w mojej głowie jest niesamowita historia, którą próbuję się zająć, ale to trudne na gorąco

Historie o głębokich lękach to historie każdego z nas

Historia jest o tym, że ja wszystkim przeszkadzam. (Znasz?). Że jest mnie (mojej rodziny) za dużo. Za głośno. Że wszyscy mają prawo do odpoczynku (my? no nie, inni ludzie). Że jesteśmy nieudolnymi rodzicami, bo nasze dzieci się drą. Bo są żywiołowe. Głośne. Że brudzimy, nie robimy czegoś tak jak powinno się to robić, że nie mamy prawa tu być.

To historia o głębokim lęku, czy ja mam prawo do życia i bycia tu? Czy mam prawo do bycia na ziemi? Czy moje istnienie ma sens?

Ten lęk manifestuje się przez różne nasze zachowania. Przez minimalizm, weganizm, stwierdzeniach „ludzie to świnie”, przez krzyk na dzieci, przez antynatalizm, przez kurczenie ramion, chowanie w nich głowy.

Te zachowania nie są tylko o tym lęku, oczywiście. Ale warto sprawdzić, czy jest on gdzieś tam obecny.

Każdy lęk jest głęboki. Bo każdy, każdziutki jest odgałęzieniem lęku przed śmiercią – znanemu każdemu człowiekowi. Odbywając podróż w krainę swojego lęku, trzeba to robić ostrożnie, delikatnie. Oglądać go, poznawać. Patrzeć, jak wiatr przesuwa chmury , jak z chmury powstaje deszcz. Patrzeć, zatrzymywać się i obserwować, na ile jestem gotowa tu być z moim lękiem. Czy mogę chwilę z nim pobyć, oswoić się? Nie muszę z nim nocować.

Myk polega na tym, że póki nie zgodzimy się na to, że jesteśmy ludźmi i mamy lęki, póty mniej mamy możliwości podążania dalej, świadomie. Możemy być kamlotami w rękach olbrzymów, możemy popłynąć z rzeką, wodospadem do fiordu.

Każdy człowiek się boi. I każdy ma możliwość wejścia w paszczę, w krainę olbrzymów – nie z głupoty, a z ciekawości. Nie z brawury, a z chęci pójścia dalej swoją drogą. Odwaga to nie jest pozbywanie się lęków.

Czy wodospad zastanawia się nad sensem istnienia?

Wodospad ma prawo żyć, być. Nikogo nie pyta, czy nie jest przypadkiem za głośno. Jest wielki, silny, płynie. Świadomość rychłej śmierci potrafi paraliżować naszą witalność, nasze marzenia, pragnienia duszy. Tymczasem olbrzymy można oswajać, tylko zawsze jest ten pierwszy raz i decyzja, czy chcę wejść do ich krainy.

To na pewno nie był mój ostatni raz w Jotunheimen. A wy kiedy się wybieracie?

Opublikowano 1 komentarz

Jestem goła i szaleję z miłości

Dovrefjell na zawsze mieszkasz tu <3

dovrefjell
dovrefjell

Początek podróży jest dla mnie najprzyjemniejszy. Początek jest wtedy, gdy w głowie pojawia się zamysł, zaczynamy o tym rozmawiać, przygotowujemy się i ja już podróżuję. Jestem taką „wizyjną” osobą, że snucie wizji, śmiganie po trasie podróży, w której fizycznie mnie nie ma, przynosi mi bardzo dużo przyjemności.

NIE

U mnie podróż zaczęła się od postawienia granicy, powiedzeniu NIE i wzięciu za siebie odpowiedzialności. Nie, nie będę tu pisać o wychowaniu dzieci, sprawa w ogóle dzieci nie dotyczyła. Sprawa, która mnie zaangażowała w momencie, gdy padałam ze zmęczenia, przygotowując dom, auto, siebie, dzieci, koty, telefony, ogród, jedzenie – do podróży. Jakie to było ciekawe, jeszcze w takim momencie moja głowa potrafiła zatrzymać mnie i wyprodukować parę fajnych wizji, co się stanie jeśli odmówię, czyli postąpię tak, jak czuję. Otóż: będę człowiekiem bez serca, zimną suką, zachowam się obrzydliwie, tak się nie robi…. A co, gdy powiem tak? Będę wkurzona, ot co. I będę miała prawo narzekać, zrzędzić… Te strony już znam, wybieram się w inne.

Powiedziałam NIE. I to totalnie mnie podpaliło, achch, uwielbiam podróże! Nagle moje skurczone, zmartwione pole rozszerzyło się na cały świat, wszystko leżało u moich stóp. Tak ma być!

Ruszyliśmy

Pierwszy raz pod namiotem z rodziną, w Norwegii. Zmęczeni, styrani już na wstępie. Czemu my to sobie robimy? Coś nam każe w ten sposób zbliżać się do różnych ważnych rzeczy. Pierwsza ważna rzecz to był przystanek ze spontanicznym spacerem do rwącej rzeki. Dzieci bawiły się flakami ryby, a my nie robiliśmy zdjęć telefonem. To wystarczyło, by zobaczyć, że dążymy się rejony komarowe, że łąki to bogaczki, a my możemy podziwiać ich blask i kolory, że zrobiliśmy super jedzenie, a zapomnieliśmy lampki do namiotu, tylko czy będzie potrzebna? No nie będzie 🙂 Jesteśmy na północy, tu słońce oświetla noce latem.

Jak zacząć od Dovrefjell?

Najpierw trzeba zrozumieć, że to rejon dla ciebie. Ja zrozumiałam to, kiedy przejeżdżaliśmy tamtędy w kwietniu. Dovrefjell to płaskowyż, podobny do finnmarkowej viddy (najpółnocniejsza północ Norwegii, przy morzu Barentsa). Podobny, ale inny! Pełen krzaków, wiatrów, jezior, strumieni, mchów, chrobotków, skał pokrytych pięknymi kolorami. Mieszkają tu woły piżmowe! Przede wszystkim, Dovrefjell to przestrzeń, w takich miejscach lubię być, oddychać. Szaleję z miłości do Dovrefjell!

dovrefjell

Wiadomo więc, że Dovrefjell. Na pierwszym zjeździe okazuje się, że znowu my to jesteśmy prawdziwymi dziećmi szczęścia. Mamy namiot! A cały parking zapełniony wygodnymi kamperami. Przy głównej drodze w Norwegii…. E6. A my pakujemy plecaki, o czym powinien być osobny post, i idziemy w dzicz. Ja szaleję z miłości przy każdym kolejnym krzaku, przy każdym kolejnym kamieniu.

Wyskakuj z młyna

W małej rodzinie na pierwszych wakacjach pod namiotem panuje chaos. Trudno sprostać wszystkim potrzebom i pragnieniom, które się w niej kotłują, gdy przewodnikami jest dwoje dorosłych – bardzo zmęczonych i spragnionych ciszy ludzi. Dzieci są każdym żywiołem naraz i to, co u nas w środku powoli się dogotowuje, to co u nas się poddusza, u dzieci jest od razu na wierzchu i jest mocą, która robi wrażenie i która każe działać, żyć, babrać się materii. Mniej poetycko oznacza to wysadzanie na kupę, siku, mycie buzi, rozbieranie, ubieranie, podnoszenie, stawianie, przytulanie, a nade wszystko słuchanie, patrzenie, słuchanie, patrzenie…

dovrefjell

Nasz opór, by wykonywać pracę, którą należałoby rozdzielić między kilkoro dorosłych, tylko wzmaga chaos, konflikty i hałas. To z kolei dokłada nam do zmęczenia, układ nerwowy drażniony niemiłosiernie hałaśliwymi bodźcami sięga po maczety i ani się obejrzawszy kręcimy się w iście diabelskim młynie. Uczymy się wyskakiwać.

dovrefjell

Gdy wszyscy zaśniemy, pogryzieni przez meszki i komary, które w zimnych rejonach lubią z przytupem świętować krótkie lato, przychodzi czas na sny, w których spotykam przyjaciółki, zachodzę w ciąże, odwiedzam bezpieczne, ciche krainy, obfite w życzliwych ludzi.

Rano, udaje mi się wstać przed młodszym dzieckiem, męża i starszego synka już nie ma, poszli gdzieś odkrywać tę przepiękną krainę. A ja wprawiam w ruch obolałe ciało (spanie na ziemi, nawet jeśli dzieli mnie od niej fajna samopompująca mata, to nie jest dla mnie optymalny wypoczynek), trening mobilności z widokiem na góry, krzaki, jezioro. Dobry początek dnia!

dovrefjell

Potem królewskie śniadanie, bo my lubimy jeść po królewsku nawet w dziczy – omlety na maśle ze śmietaną, masłem orzechowym i jagodami, gorąca herbata…

„Gorąca” miłość

Gdy dzieci idą bawić się na hamak, nie wytrzymuję i lecę jak ćma do ognia do zimnego jeziora. Uwielbiam wodę, gdy czuję, że muszę wejść do wody, wchodzę, kiedyś sporo się zastanawiałam i wynikiem tego nigdy nie wchodziłam – bo zawsze wychodziło na to, że to bez sensu.

Dziś myślę: „I dobrze. Bez sensu. Lecę do ciebie jeziorko, będziemy się kochać”. Wskakuję naga, jezioro jest lodowate, więc przeżycia podobne do narkotycznego haju gwarantowane. Po pierwsze w takim momencie jednoczę się z wodą do tego stopnia, że każda moja komórka przypomina sobie, że w większości jest wodą i właśnie wracamy do domu. Po drugie widzę każdą najmniejszą cząsteczkę w moim ciele, wszystko jak na dłoni, bo organizm dostaje mocny sygnał: żyj, bo jest, kurwa, zimno. Napiszę wam kiedyś więcej, ale może w sumie nie ma po co, bo wy zaraz sami spróbujecie, prawda?

dovrefjell
dovrefjell
dovrefjell

A potem, co tu mówić. Jest za pięknie. Mam tak rozruszaną chemię w ciele, że jestem chodzącą kulą szczęścia, rozgaszczam się w Dovrefjell, zmywam naczynia w jeziorku – chrobotek jako zmywak, jałowiec do szorowania patelni, myję zęby dzieciom, w ogóle świat mi niegroźny, mimo że wieje i lecą na nas czarne chmury. To nic! Teraz jestem najbogatsza i co zechcę się dzieje.

dovrefjell
dovrefjell

Ten tekst napisała Zosia – miłośniczka Dovrefjell, miłośniczka jezior północnych, północna dusza, która sprowadziła do Norwegii ciało, a ono teraz kocha się z zimnem. Północna wiedźma. Wie na przykład, że sosna… zresztą… kiedy indziej o tym.

Opublikowano Dodaj komentarz

Czytam zmysłami

Pamiętam swoje pierwsze warsztaty NVC i mój zachwyt nad tym, jak wiele w kontakcie z drugim człowiekiem może dać trzymanie się faktów i języka faktów. To znaczy, nie skupianie się na tym, jak nasza głowa interpretuje dane zdarzenie, ale próba bycia neutralnym, spojrzenie okiem kamery i tak dalej.

Odmieniło to moje życie!

.

.

.

Na krótki czas po warsztacie 😉 (Macie tak czasami?)

Nie wychodziło mi to częściej niż wychodziło. Ulegałam czarowi interpretacji, którą mózg robi bardzo szybko. Kochany staruszek, robi co może, by nas ochronić, zadbać o nasze bezpieczeństwo i ogarnąć się w zawiłościach tego świata.

Prawda jest taka, że sama próba i chęć przyglądania się faktom, a nie uleganie interpretacjom i ocenom już jest zmianą, już jest krokiem w dobrym kierunku. I czym częściej zaglądamy w tę skromną i niezbyt kuszącą ulicę (chodzenie po niej początkowo wymaga wysiłku), tym bardziej się z nią oswajamy, aż w końcu pewnego pięknego dnia bierzemy głęboki wdech, zamykamy oczy i idziemy nią – czyli wybieramy fakty, nie oceny! – i ku naszemu zdumieniu na jej końcu czeka drugi człowiek. Tak – ta droga zbliża nas do drugiego człowieka, zaś prosta autostrada ocen i interpretacji, po której nasz umysł zdaje się śmigać bez problemu, może nas od człowieka oddalić. Najczęściej tak się dzieje.

Co zrobić na autostradzie?

Jak poradzić sobie, gdy wydaje nam się, że emocje wzięły górę, a w drugiej osobie ciężko zobaczyć człowieka, a łatwiej kilka prostych przymiotników?

Co zrobić, gdy nie udaje nam się chwycić faktów, wydaje nam się, że jesteśmy na nie ślepi?

Proponuję Wam skorzystanie z całości swojego ciała, a nie tylko z mózgu 😉 (Choć, korzystając z mózgu, korzystamy z całego ciała, ale nie teraz o tym.) Co to znaczy? Poświęćmy nieco uwagi zmysłom.

Nasze ciało jest jak radar nastawione na odbiór zmysłami. Wyposażeni w kilka takich niezwykłych i naprawdę cudownych odbiorników, idziemy w świat, a nasz mózg kolekcjonuje doświadczenia, by odpowiednio reagować w przyszłości.

Połączenie informacji zmysłowej z językiem faktów jest bardzo osadzające w tu i teraz. Jest zatrzymaniem, jest podwaliną pod zauważenie, że w ogóle mamy wybór. Że jesteśmy zaangażowani w to, co się dzieje, że możemy działać tak, jak zechcemy i niekoniecznie dać się porwać procesowi podyktowanemu przez podświadomość.

Proponuję Tobie ćwiczenie na wyostrzanie zmysłów, które pozwoli powracać do nich i do ciała w trudnych chwilach:

*co słyszę?

Dokładnie. Jakie dźwięki, jakie słowa, jakie szelesty…? Co jeszcze tam jest? Jakieś dźwięki w tle? Jakiś dźwięk główny? Co odbiera mój słuch?

*co czuję skórą?

Podmuch wiatru, dotyk, ciepło, zimno? Czuję fakturę materiału, zimną podłogę? Chodzi tu o odczucia, jakie ODBIERAMY Z ZEWNĄTRZ. Nie skupiamy się na sygnałach z ciała, spowodowanych przez emocje.

*co czuję węchem?

Jaki zapach dociera do mnie w tym momencie? Jaki rodzaj powietrza? Wilgotne, suche, ciepłe, zimne, ostre..?

*jaki smak w tym momencie czuję? Jakie wrażenie na języku?

*co widzę? Jaki mam przed sobą obraz?

Można sprawdzać tak w różnych momentach, z ludźmi i bez ludzi, najlepiej w spokoju, kiedy sytuacja nie jest dla nas jakoś szczególnie trudna. 
Sprawdź sobie, jaki język włącza się Tobie do opisu wrażeń zmysłowych.

Może być na przykład tak: słyszę okropne dźwięki, powietrze jest strasznie ostre, czuję przykry brzydki zapach, a przede mną skrzywiona, wkurzona twarz kolegi…
Brzmi jak oceny, interpretacje i tak dalej, prawda? Okej, zauważaj po prostu, jak to Tobie brzmi. Nie musisz lubić jakiś zapachów, smaków, widoków i zmuszać się do tego, by obserwować je z pozycji neutralnego obserwatora. Ha! Nie w tym rzecz! 

Zanurz się po prostu w świat zmysłów, daj im nieco uwagi. I daj nieco uwagi językowi, którym opisujesz sobie dla siebie ten świat. To dobry początek, by zejść na ziemię i nie dać się szybkiemu ruchowi autostrady myśli.

Dobrego zmysłowego dnia!

*Wszystkie zdjęcia pochodzą z moich podróży i zostały zrobione przeze mnie lub mojego męża. W tym wpisie oglądacie fotografie z Północnej Norwegii oraz z Rumunii.